Druga
cześć pamiętnika dla wszystkich fanów Wolsunga i tanich dowcipów. Dla tych, co
chcieliby przeczytać poprzednią część zapraszam tutaj.
Pierwsze nasze zadanie, które mieliśmy do wykonania, można uznać w stu procentach za udane. Pomimo korku i tłoku w miejskiej komunikacji Layonse udało nam się dotrzeć na miejsce. Po drodze jednak spotkały nas trudności w postaci starszych pań próbujących wszelkimi znanymi metodami zmusić nas do ustąpienia im miejsca.
Zaczęły od standardowej taktyki prób zakaszlenia naszych karków, niby przypadkowo wpadając na nas i okładając nas torbami. Pomimo znacznego nawilżenia atmosfery trzymaliśmy się twardo, aż do czasu, kiedy zaczęły prowadzić swoje wywody: „Jak to ciężko o porządnych ludzi, dawniej to było zupełnie inaczej.” Nasz ogr James już wstawał w celu wyrzucenia paru zbędnych „bagaży”. Jednak, jak się okazało prawdziwe kłopoty miały dopiero nadejść.
Po tym jak na jednym z przystanków wsiadł kolejny pasażer zatęskniliśmy za błogim zapachem lawendy, którym tak intensywnie spryskiwały się starsze panie. Dosiadł się do nas pijany menel, który śpiewając wesoło sprośne piosenki otoczony aurą zapachu znajdującego się gdzieś pomiędzy nigdy niesprzątanym śmietnikiem pradawnych bogów, a zjawiskiem dyfuzji mojego wuja Gustawa uwielbiającego wszystkie rośliny strączkowe.
Z menelem każdy próbował poradzić sobie na własny sposób. Miske Okirow, mój gnomi towarzysz założył jakaś maskę gazową na szybko zbudowaną z dostępnych w autobusie elementów. Innocento zatkał sobie dziurki od nosa jakimiś ziołami, które zwykł używać podczas swoich spirytystycznych seansów. Ja zanurzyłem się w lekturze księgi Eddy błagając Unii o spokój duchowy dla mojego nosa.
Widok budynku fabryki, w której przetrzymywany był profesor przyjęliśmy z taką radością, że nawet nie czekaliśmy na nasz przystanek tylko wyskoczyliśmy przez stłuczone okno, które zdewastowały starsze panie podczas ucieczki przed zapachem menela. Doprawdy nikt z nas nie podejrzewał je o takie zasoby energii i sądzę, że nie pomyliłbym się zbytnio, gdybym powiedział, iż jedna z nich pobiła rekord na sto metrów najlepszego biegacza Alfhaimu.
Jednak wracając do profesora miał on znajdować się w piwnicy budynku. Do budynku dostaliśmy się bez problemu, prawdopodobnie przez przypadek ze względu na nasz ubiór brani za klasę robotniczą. Problemem okazało się dwóch ochroniarzy pilnujących profesora.
Zanim miałem okazję zaproponować plan pozbycia się stróżów poczułem jak tracę grunt pod nogami. Jak się okazało podniósł mnie ogr James, jak miałem nadzieje, aby wszyscy lepiej usłyszeli mój plan. Tym większe okazało się moje zdziwienie, gdy James mnie wykorzystał, jako kule armatnią i ani się obejrzałem leciałem już z dużą prędkością w kierunku strażników.
Na szczęście udało mi się wylądować w ramionach strażnika przy okazji go przewracając niczym niewinnego oseska. Szok w jakim był chwytacza było tak wielkie, że doszedłem do wniosku, iż podczas naszego zdarzenia moje zdziwienie musiało przejść na niego.
Postanowiłem pogłębić jego stan zaskoczenia i wykorzystując iluzje zmieniłem swój wygląd na bombę z palącym się lontem. Gdy zostałem upuszczony dopiero twarda kamienna posadzka uświadomiła mi jak bardzo złym pomysłem była moja przemiana. Jednak, gdy wstałem i rozejrzałem się przeszkoda, jaką byli strażnicy zniknęła.
Doktor von Hauena nie wyglądał na bardzo zdziwionego naszym przybyciem. Właściwie to stał ze stoperem i przywitał nas oświadczając, że przybyliśmy o czterdzieści sekund za późno niż to wynika z jego obliczeń, ale znajdujemy się w marginesie błędu, po czym zaczął wprowadzać poprawki w równaniu rozpisanym kredą na tablicy przypominającej wielkością drzwi katedry Boskiej Bramy w Layonse. Reszta pomieszczenia również była obwieszona licznymi planami parowych maszyn.
„Radziłbym zamknąć drzwi” powiedział doktor nie przerywając swojej pracy. Zaraz po tym usłyszeliśmy ciężkie, mechaniczne głosy dochodzące z korytarza, którym przybyliśmy. Posłuszni poleceniu doktora zamknęliśmy drzwi tym samym niszcząc drogę naszej ucieczki. Zaraz potem usłyszeliśmy miarowe uderzenia z drugiej strony wejścia jakby ktoś próbował je wyważyć.
„Którędy teraz?” Zabrzmiało wśród nas jakbyś wszyscy jednocześnie zadali to pytanie. Profesor odchrząknął: „Jeżeli wykorzystamy rury wentylacyjne prowadzące na dach mamy siedemdziesiąt pięć procent na powodzenie ucieczki, ale musiałbym przeprowadzić dokładniejsze obli…” Profesorowi niedane było dokończyć zdania, a tym bardziej obliczeń, ponieważ nasz ogr James chwycił go uznając, że trzy czwarte całości to wystarczające prawdopodobieństwo, aby nasz plan się powiódł. Nie da się ukryć, że reszta w błyskawicznie przeprowadzonym niemym głosowaniu jednogłośnie zgodziła się z ogrem i ruszyła za nim przez dziurę powstałą po wyrwaniu przez niego rur wentylacyjnych.
Gdy już wdrapaliśmy się na dach do naszych uszu doszedł dźwięk wyważanych na dole drzwi. Przekonani, że odległość paru pięter jest zbyt mała, aby członkowie naszego pościgu zaczęli filozoficzne rozważania na temat celowości i szans gonitwy ruszyliśmy po fabrycznych dachach w kierunku koryta rzeki. Za nami wyłoniły się golemy stróżujące, którym zapewne nieznane było nawet pojęcie umiłowanie mądrości.
Nie wiem, któremu z chorych architektów budowlanych wpadło do głowy, iż konstrukcja dachów jednospadowego jest tym, o czym marzyły wszystkie fabryki, ale w tym momencie przeklinałem go do siódmego pokolenia włączanie zmuszany do wbiegania po ich stromej powierzchni tylko po to, aby za parę metrów skoczyć w dół na kolejny równie stromy dach.
Jednak to nic w porównaniu z losem, jaki spotkał mojego towarzysza elfa Skenda, o którym powiedzieć, że się potknął i przewrócił w niektórych kręgach wywołało by skandal. Bo w momencie, gdy naszym oczom ukazało się nasze wybawienie w postaci Emmy prowadzącej sterowiec, tak abyśmy mogli na niego wskoczyć, ten biedny elf niefortunnie podczas przeskakiwania między dachami zahaczył o rynnę jednego z dachów, co spowodowało, że niczym pług orzący pole poruszający się z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę wpłynął w morze dachówek, które jednak nie były wstanie powtrzymać jego pędu. Tak, więc po zniszczeniu dwóch metrów dachu i elewacji Sned spadając z dachu zniknął.
Byłem już pewien, że oto czas najwyższy zacząć opłakiwać mojego wspólnika, ale okazało się, że spadł na wóz znajomej mi rodziny przewożącej siano. Jednym słowem w tym ciężkim do opisania pechu znalazła się wystarczająca ilość fartu, aby przeżył, chodź jego twarz już nigdy nie miała być taka sama i mógł zapomnieć o swojej karierze salonowej.
Gdyby tego było mało, na zakończenie dnia, gdy już wszyscy byliśmy bezpiecznie na pokładzie sterowca, naszym oczom ukazał się obraz palących się zgliszczy naszego biura. Wszyscy uznali, że winny za to jest nasz nowy arcywróg Von Sznitzel, który wcześniej więził Profesora von Hauena. Na razie postanowiłem nie informować reszty wspólników, że aby wyciągnąć naszą firmę z kryzysu ubezpieczyłem ją na spora sumkę po czym sam ją podpaliłem.
Hehe nie wiedziałem, że moje sesje są takie dobre xD w Twoich ustach (palcach?) nabierają dodatkowych kolorków:) czekam na kolejna część!
OdpowiedzUsuńWidzę, że całkiem nieźli z nas gracze skoro potrafiliśmy stworzyć taką epicką, holiłudzką scenę. Jestem zmuszony szczerze przyznać, że jakoś nie czułem tego podczas gry. Cud jakiś czy cuś.
OdpowiedzUsuńhehehe... nie da się ukryć ta sesja była tyle wspaniała ( lub może wspaniale opisana? ) co pechowa dla mojej postaci! :D :D
OdpowiedzUsuńinna sprawa że stwierdzenie "nie co dzień się kula 4 czy nawet 5 razy pod rząd krytycznego niefarta" w moim wypadku zakrawa o poważne przekłamanie :P
Nieco Zmechanizowany Elf :P
Jaras, każdy sesji odbiera trochę inaczej. Najwyraźniej mój obiór był ciekawszy. No ale przyznam się dodałem parę kolorów od siebie;)
OdpowiedzUsuń